nerwica eklezjogenna nerwica eklezjogenna
884
BLOG

LOT DO ZIEMI WOLSKIEJ

nerwica eklezjogenna nerwica eklezjogenna Rozmaitości Obserwuj notkę 6

LOT DO ZIEMI WOLSKIEJ

 

Do granicy białorusko – polskiej prezydenckiemu IŁ 96 300PU miały towarzyszyć cztery zwinne SU – 27 oraz na wszelki wypadek dwa ciężkie bombowce strategiczne TU – 160 „Blackjack”. Warunki były znakomite. Podstawa chmur wynosiła zero absolutne – chmur tego dnia nikt nawet na oczy nie widział. Lot był pierwszą – z dwóch przewidzianych – roboczą wizytą premiera Rosji w sprawie finalnego dogrania kwestii związanych z uczczeniem wszystkich żołnierzy radzieckich poległych na terenie Polski.  

 

Zbliżał się przecież 1 listopada – dzień Wszystkich Świętych. W porządku wizyty było zarówno spotkanie z premierem Kachinskym, jak i – wynajętym na tę okazję – w roli straszaka Lechem Mocz Lulskim. Jego zadanie miało polegać na odmierzanym co sześć minut akcentowaniu tego, co mówił premier. Zerkając na swój zegarek –  stara pobieda – miał wykrzykiwać radosnym kontrafalsetem:

     – ‘Nie jesteśmy waszymi pachołkami !’ – nośne i łatwe do zapamiętania.

Premier nie znał programu artystycznego Mocz Lulskiego. Nawiasem mówiąc, pełen program znał wyłącznie sam wykonawca. Miał za te cztery słowa dostać tyle, ile zabrano z przeciętnej esbeckiej renty razy trzy.  

 

Blackjacki i Flankery, ze zdeczka skacowanymi żołdakami, zakładającymi się czy Put Ink pokaże przy okazji bliźniakom judo, właśnie startowały. Władze Polski zupełnie nie spodziewały się Put Inka… Kraj kwitł i kwitła prokuratura, ale szpiegostwo było na razie w powijakach. Kolejna narodowa Odnowa. Put Ink, pakując się w ostatniej chwili do samolotu, postanowił zrobić swoją obecnością małą niespodziankę. Używając terminologii judo – małe podduszonko.

 

Rozmontowany przez Antonio M. kontrwywiad, chwilowo nie operował poza granicami kraju. Nie przeszkadzało to w najmniejszym stopniu młodym, metroseksualnym agentom odnosić liczne sukcesy. Byli na okładkach wszystkich liczących się kolorowych tygodników. Byli młodzi, prawie przystojni i już z sukcesami. Polki za nimi szalały – znali Asnyka. Antonio M. mógł spać spokojnie.

 

Jak na szefa kontrwywiadu przystało, udzielał się jedynie w wybranych patriotycznych mediach mówionych – specjalnie, by wróg nie wiedział jak w danej chwili wygląda – a jednocześnie wiedział, że jest… Nadto, dla wroga nie prezentował się zbyt zachęcająco. Drżeli już na samą myśl o bliższym kontakcie z nim. Wykrzywiał twarz niczym słynny Fantomas – bardzo się starał wyglądać jak prawdziwy fachowiec.

 

Za kilka minut miał się dowiedzieć najgorszego. Siedział właśnie u ojca na półgodzinnej pogawędce. Rodzic patrzył jak jego krew z krwi radzi sobie z nowym sennheiserem. Tatko miał zwyczaj dokumentować postępy swych pociech. By potem, już na żywo chwalić się przed bogatymi krewnymi w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych –  niekumatą rodzinkę łapać na litość. Puszczał również owoce swej rodzicielskiej dydaktyki znajomym w kraju. Zawsze goszcząc Antonia dbał by wyglądało to naprawdę rodzinnie. Ojciec ze swoim ulubionym synem, pomiędzy czułymi duserami zwykle prześcigali się patriotyczne. Tym razem również nie było inaczej;  było naprawdę miło.

                           

Prezydent Put Ink, po krótkiej utarczce ze swoim premierem kto ma siedzieć w salonce, zupełnie lekceważąc prośbę o zapięcie pasów  –  szczypiąc na dodatek stewardesę w pośladek, rozwalił szeroko włoskie kamasze na marmurowym stoliku  – i prawie niedostrzegalnie się uśmiechając; cedząc z akcentem wschodnio kagiebowskim wyszeptał:

     – Kateryna, ja wam… Niet, ili ty mienia…

 Siedzący na progu kabiny pilotów premier, który pokazywał zaglądającym mu przez ramię pozostałym stewardom pikantne filmiki – zerknął szelmowsko znad laptopa …

     – Ty, Put Ink ! – zakrzyknął do szefa udając, że pracuje

     – Ja temu ich Moczowi każu własnymi rukami pogonić w pizdu wandali grobów naszej zwycięskiej Armii Czerwonej, a ty własnoręcznie wypucujesz tym gruzińskim twardzielem jakiś grób naszego krasnoarmiejca przed kamerami. – zreferował plon swej niby pracy

     –  i szto wy skażietie ? –

Put Ink mając już pulchniutką Katerynę na kolanach, wystając znad niej, skinął, że może być. Sięgnął do złoconego schowka po Biblię. Pieczętując niejako, że co ma być to będzie.

 

Redaktor Adam Krul gorączkowo wykręcał numer do Antonio.

     – Odbieraj… prawie że połamał zęby ściskając je.  

     – Pieprzony Czarny Wrzesień ! – dokrzyczał mniej już tłumiąc swoje emocje.

Potrójnie ukryty agent, udający na co dzień współpracownika wszystkich z którymi się znał, dostał właśnie cynk, że Ruscy lecą w komplecie.  Kachinsky mógł zapomnieć o popisywaniu się przed mediami. Put Ink nie będzie z gęby robił ściery – w przeciwieństwie do Lecha nigdy nie zwykł gadać po próżnicy… Leje w mordę za każdy fałsz. Leci rozliczyć się.

     – Odbieraj, p... jesteś ! – głos mu wyaksamitniał, choć nerwowego drżenia nadal nie był w stanie go pozbawić

     – Za półtorej godziny na Szopenie ląduje Put Ink !

     –  Antonio M. ordynarnie zaklął na tyle cicho, że Krul usłyszał w tle jakiegoś szyfranta;

     –  ‘…5684 4895 000 5433, a teraz numer konta w…’

     – skąd wiesz !  – krótko odwarknął Krulowi szef kontrwywiadu, nie robił przecież w tym zawodzie od dziś, wiedział, że źródło jest najważniejsze.

     – podobno ten stary Żyd Urbach w knajpie na stole z dziwką wykrzykiwał ! – wciąż nie mógł pozbierać emocji Krul

     – Dziadydze słabnie tolerancja na alko…  – zdążył dopowiedzieć i usłyszał trzask słuchawki.

 

Tymczasem Iliuszyn, dotąd w towarzystwie eskorty z jej już nieco bardziej rozbawionymi załogami, niesiony do tej pory czystym powietrzem, minął właśnie granice Unii Europejskiej.

Stewardesa Kateryna, zerkając w górę, w przesłoniętym do połowy głową prezydenta oknie dostrzegła mgłę… Put Inn z wysokości fotela natomiast  – jako specjalnie szkolony w patrzeniu w dal – dostrzegł hen w dole napis – POLSKA. Oczami wyobraźni zaś, jak za mgłą dostrzegł dwóch małych krzykaczy –  przymknął powieki i prawie że filozoficznie wzruszony jęknął…

     – Da ! da! –  Po chwili cichutko zachrapał. Biblia wysunęła mu się z rąk.

 

 Antonio  – dla bliższych znajomych Anton, nie wątpił, że źródło Krula jest prawdziwe. Stare Żydzicho Urbach nigdy nie kłamało, jeśli już – jedynie w mało istotnych szczegółach, wyłącznie by bardziej podkurwić odbiorców. Stary zawsze wiedział więcej niż cała siatka Antona. Dlatego delegował aż trzy czwarte swoich ludzi, by śledzili go 24 na dobę.

 

Przekonując właśnie swojego rozmówcę, że dotychczasowy wykręt na zatwardzenie nie wypali, gorączkowo tłumaczył do słuchawki, że tym razem zostanie to odebrane dosłownie jak nigdy dotąd.   

     – Ocipiałeś facet ?!  – darł się  –  chcesz żeby cały świat wył ze śmiechu ?!

     – Pomyśl sobie jak cię narysuje jakiś Raczykowski albo inny Czeszczot ?! Koniec aktorzenia! To wsadź se korek do dupy !  - zaszarżował, i już po chwili żałował.

     – To było 50 lat temu ! bądź mężczyzną choć raz !  – naraz przerwał i z  postępującą na twarzy ulgą wsłuchiwał się, by nagle, przestając gestykulować rzucić krótkie:                                                              

     –  Robimy !

     – To akurat żaden problem, zmieni się na Klewki, a te durnie dojadą godzinę później od naszych.

– Cały sprzęt mamy tam od pół roku – czasu spokojnie wystarczy. Zawsze ktoś tam dyżuruje… – jakby kusząco dodawał.

     – Wystarczy – głośno i wyraźnie potwierdził, nienaturalnie szeroko uśmiechając się. Szef kontrwywiadu od razu wykonał kilkadziesiąt telefonów, by na koniec pracowitej godziny wykręcić ostatni.

     – Szykuj wszystkie niszczarki szczylu ! Decyzja premiera… powoli dosyczał. Z na poły teatralnym obrzydzeniem uwolnił się od słuchawki, i powoli wracając do swojego zwykłego stanu, skierował się w stronę lustra, by oddać się codziennemu rytuałowi. Zastygł, prawie nie odrywając warg uśmiechnął się nienaturalnie szeroko, i stykając zęby wysyczał coś ledwo niesłyszalnie. Robił tak ilekroć wydawało mu się, że czyni coś wyjątkowego i po każdej ablucji.

 

Prezydencki IŁ za 300 milionów dolarów swoimi czterema silnikami pruł polskie powietrze. Rosyjski Air Force One z guzikiem nuklearnym, bidetami, modlitewnikami, złotem, marmurem i kremową skórą był przedmiotem zazdrosnych westchnień wielu możnych tego świata. Bracia Kachinsky oczywiście nawet nie marzyli – nie żeby nie ślinili się do tego co mają inni, ślinili i to wyjątkowo obficie. Ale serca i umysły zawładnięte mieli przez znacznie potężniejsze demony – paraliżujące każdą próbę uśmiechu, każdy gest i słowo. Bracia marzenie zastąpili nienawiścią, że inni marzą – odbierając innym marzenia uspokajali się, czuli się ukojeni i przytuleni – i tylko to sprawiało, że mogli jako tako spać. Ktoś postanowił tę ich nienawiść przetestować.

 Mgła, którą przez niewielkie okienko Kateryna zdawała się dostrzegać, okazała się jedynie chwilową ekstazą w jej oczach. Put Ink otworzył oczy, podniósł Biblię by odłożyć ją do schowka gdy zadzwonił telefon satelitarny – dzwonił ktoś z kancelarii Kachinskyego.

     – Na Szopenu tuman ? – udał zdziwienie.

     – Prirodu nikagda nie pieriemienitie…  –  dobrotliwym tonem uspokajał rozmówcę.

     – Spakojna czieławiek, spakojna; Niet problema dla nas, - Da swidania skoro.

Odwrócił się do swojego premiera:

     – K Klewkom.

Premier też się odwrócił:

     – K Klewkom.

Piloci już po minucie byli na kursie. Piloci ufali szefom – szefowie pilotom.

 

Anton rwał się do wyjścia – był ubrany. Iliuszyn miał lądować dopiero za pięć minut. Postanowił jeszcze raz zadzwonić do ‘Szczyla’,  – asympatycznego, z nadmiarem ambicji szefa Prokuratury – zdecydowanie najsłabszego ogniwa całego planu. Laptop – bo taką otrzymał ksywkę po kolejnej ze spartolonych spraw – nadrabiał włazidupstwem i brakiem zasad. Inteligencją też nie grzeszył, ale wśród czubów otaczających prezia i preziego bliźniaka starczało.

     – Twoi ludzie gotowi ? – Co znaczyło tyle, że Laptop sprawdzi czy każdy ma rękawiczki i dopilnuje by dmuchnął w alkomat. Starzy fachowcy już nie pracują i uczyć półgłówków nie ma kto. Zresztą Anton nie miał wyjścia, gdyby nie rozpieprzył Służb o władzy mógłby tylko pomarzyć – sobie mógł to powiedzieć – dla większości otaczających go za wysokie progi. O sobie tak nie myślał.

     – Spierdolisz, nie zdążysz się pomodlić, tyle chyba wiesz ? – raczej oznajmił. Nacisnął czerwony guzik, wbił nowy numer;  

     – Tomek ? Wyjechaliście ? Powodzenia,

     – Dzięki Tomku, nie ma sprawy, ja też dziękuję

     – Wy nie istniejecie bez nas, my bez Was. Cześć.

 

 Uspokojony trochę, że w razie drobnych kłopotów zaprzyjaźnione media odkręcą 'co będzie się dało', przysiadł w płaszczu na oparciu fotela – uważając by go nie pomiąć. Samolot powinien już być. Następnych kilka minut wydawało mu się najdłuższe w życiu - czekał na telefon. Jest.

     – Jest ? Nie w drzewo ?! Jak to nie wiadomo ?! Darł się do słuchawki jednocześnie biegnąc do drzwi.

 

Dojeżdżał ze swoim kierowcą do wylotówki gdzie spodziewał się za chwilę eskortowanego samochodu z bliźniakami i z Laptopem,  - wbiją się w kolumnę i razem pognają w kierunku lotniska w Klewkach. Kalkulował już na zimno – wszystko przygotowane, cały sprzęt, własne media, służby – wychodziło, że cel osiągnięty – powoli się uspokajał. Żeby tylko ta hołota czekająca na lotnisku im. Chopina zbyt szybko się nie dowiedziała. Na razie nie jest źle. Spokój, tylko spokój.

Są. Jest i samochód bliźniaków – twarze przestraszone jak zwykle, i jak zwykle zacięte. Spięci i nieobecni wyglądali jak podmienieni  – jak swoje własne sobowtóry. Godzinami przed lustrem pozbywał się tego – to źle wygląda w mediach. Laptop siedzący z przodu prawie dziurawi nosem tapicerkę na suficie – Szczyl – wysyczał by kierowca nie usłyszał. Zajęli miejsce przed prezydenckim.

 

Po lotnisku biegali ludzie z pochodniami – po wcześniejszym wyłączeniu wciąż nie udało się włączyć świateł. W centrum małej grupki stali kontrolerzy lotu;

     – Wszystko było okej do ostatnich dwudziestu sekund ! Potem przestaliśmy widzieć światła samolotu i usłyszeliśmy dwa głuche uderzenia ! – podniesionym głosem relacjonował niższy, sporo młodszy.

     – Jeden za drugim. - Precyzował.

     – Wybuchy ! – wyraźnie akcentując sylaby – Dwa – wy – bu – chy ! – nie zgadzał się starszy wąsaty. Młody robił zdziwione miny próbując jakoś mimiką pomóc wąsaczowi, żeby ten przypomniał sobie, co stało się przecież zaledwie przed kilkunastoma minutami;

     – Bronek, to, że byłem w sraczu nie znaczy, ze nie słyszałem – perorował z werwą.

Jedna trzecia z grupki słyszała dwa głuche dudnięcia, jedna trzecia wybuchy, a pozostali zaczęli sprawę ubierać w różne nowe szczegóły – była to grupa swoich ludzi, fachowców – ale z dość specyficznym spojrzeniem na świat. Oni też należeli do stowarzyszenie Lux et Iustitia. Techniczni – obsługa lotniska, operatorzy sprzętu ciężkiego.

 

W końcu udało się uruchomić światła – wyłączone pięć minut przed planowanym lądowaniem. Podjechała kolumna z prezydentem, premierem, szefem kontrwywiadu, szefem prokuratury. Szef kontrwywiadu był najszybszy. Kilkoma susami dobiegł do płyty głównej, rzucił okiem na dorodny dąb osadzony na solidnym stalowym stojaku w jednej trzeciej pasa startowego – w samym jego środku.

     – Co z tym robimy ? – już przy nim był facet w czarnym mundurze polowym.

     – Samolot gdzie ? znaleziony ? Anton chciał mieć pewność, że Iliuszyn nagle jakimś cudem nie nadleci. Nie widział wraku.  

     – Szukamy, dziwna sprawa, żeby tylko nie wyszło, że wyręczył nas jakiś nielegalnie wyświęcony maszt nadawczy – żarty miał jak to mundurowy.

     – Pana dowcipy są zupełnie nie na miejscu, proszę jak najszybciej odnaleźć wrak. – Zripostował, wiedząc dobrze do czego tamten pije.

     – Robi się. – odmeldował się oficer .

 

 

Anton skierował wzrok w stronę prezydenckiego samochodu, bracia mieli przykazane nie zbliżać się zanadto do płyty – kilkanaście metrów od samochodu nerwowo wydreptywali kółeczka. Niby media wierne jak pies, ale zawsze znajdzie się jakaś zdradziecka menda i przejdzie niby to na niezależnego – psia jego mać. Taki najgorszy, jak zacznie węszyć i wywęszy, to często nawet haki na niego nie pomagają. – Zaklął pod nosem. Postanowił trochę podnieść na duchu mocno zdezorientowanych dziennikarzy, zbitych we wzajemnie liczącą się co kilka minut grupkę. W takich chwilach każdy pilnował każdego, w jedności siła.

Ruszył w ich kierunku. Dochodząc do autokaru, którym zostali przywiezieni, wyraźnie widział jak każdy z nich – jakby się w tym ścigali – z każdym jego krokiem coraz wyraźniej chce mu zademonstrować, że ma wyłączony sprzęt. Każdy niby to machnął tak swoim nawet najmniejszym dyktafonem, żeby Anton mógł już z daleka dostrzec, że sprzęt nie pracuje. Grzeczne dzieciaki – pomyślał.

     – Szanowni państwo, zaraz będzie wiadomo co robić.

     – Witam Pani Katarzyno, witam pięknie, rączki całuję – rozpromienił się do nieciekawej kobiety, której niedawno podrzucił kilka teczek – cmok  - obślinił babsztyla. Babsztyl z durnowato pretensjonalną miną dygał jeszcze chwilę.

      – Sytuacja absolutnie jest pod kontrolą – zagaił do grupy – Na razie wiemy…

Jeeest ! Usłyszał dobiegający z prawej strony głos,  z miejsca skąd powinien nadlecieć samolot.

      – Pan Panie Tomaszu proszę ze mną, reszta Państwa niech się na razie nigdzie nie rusza ! Szef GW nie tylko zasłużył na ten zaszczyt, ale i był najpewniejszym człowiekiem. On w mediach przewodził temu stadu.

 

Ruszyli biegiem w kierunku głosów, przed nimi ścigało się już kilkunastu mundurowych i pracowników technicznych. Starał się omijać przeszkody wyskakujące niespodziewanie na jego drodze. Redaktor Tomasz choć sporo cięższy, był już kilka metrów z przodu – z wdziękiem nosorożca tratował wszystko, biegł prosto. – Kapibara – nie mógł się oprzeć złośliwemu skojarzeniu Anton.

Na prawo od redaktora kątem oka rejestrował zwartą grupę kapłanów z błyskającymi w świetle pochodni mizerykordiami – miażdżąc igliwie w polowych pelerynkach z prostym białym logo na plecach, sunęła za księdzem Isakiem Pol Leskim.

Około dwustu metrów przed sobą Anton dostrzegł kilka nieruchomych pochodni, przebiegł kilkanaście metrów. Koniec pasa, znów przeszkody, redaktor był już daleko. Minął coraz bardziej nerwowych Kachinskych.

Szef kontrwywiadu ledwo już dyszał, zawsze był fizycznie jakiś taki rozmemłany – biegnąc wyglądał jak panienka notorycznie obijająca się na lekcjach wf, nogi uciekały mu pociesznie na bok, zrobił następny sus, zamachał rękami – pustka pod nogami…

 Spadł około trzech metrów, prawie że na płask – był cały w błocie, w oczach miał mgłę.

     – Musieli akurat tutaj to wykopać ! – wycharczał rozmazując błoto po twarzy. Dziura jak i cały koncept z drzewem były jego autorstwa – ale złość skierował ku odwiecznemu wrogowi:  

     – Ubij siuda ! – skrwawione wargi akcentowały literę ‘b’ – Kacapy spadli sami, i to dwieście metrów przed płytą ! Zaczynało do niego w pełni docierać, że wypadek przecież bardziej jest mu na rękę. Nie jest źle  – konstatował schylając się po ukochaną, codziennie ostrzoną, pamiętającą jeszcze czasy „Czarnej Jedynki” finkę – wypadłą ze skarpetki.

– Ubij siuda, ubij siuda ! ubiiijj ! – echolalia zawładnęła jego zmasakrowanymi ustami.

 

Wygrzebywał się z dziury wykopanej pół godziny temu w celu umieszczenia w niej szczątków drzewa stojącego teraz w specjalnej konstrukcji na pasie. Samolot po wyłączeniu lotniskowych świateł miał się roztrzaskać o drzewo, następnie służby miały szybko drzewo przetransportować do dziury, z której się właśnie wygrzebywał  i uporządkować teren. Jego ludzie mieli dobić ewentualnych rannych, i tak ustawić samolot by całość wyglądała na zbyt wczesne lądowanie. Techniczni z pochodniami mieli udawać oświetlenie. Plan prawie doskonały. Ale tego, że sami się rozwalą uwalniając bliźniaków od siebie nawet w marzeniach nie zakładał.

     – Ha ha ha ! powtórnie zarechotał wydostając się w końcu z własnej dziury i dalej sadził te swoje nieprzyzwoicie niemęskie susy.

     – Sabaki ! za Katyń ! – darł się coraz bardziej opętańczo, nie zważając, że Put Inn jest o cztery lata od niego młodszy, że wojnę zna tak jak i on tylko z opowiadań. Brudny, spocony, ale w tej chwili zwycięski Anton dobiegał do miejsca gdzie ludzie z pochodniami pochylali się nad ziemią. Jeszcze tylko kilka metrów. Padł na ziemię i nie mógł złapać oddechu – ciężko dyszał i resztką sił wycharkiwał jakieś przekleństwa w języku rosyjskim – ale był uśmiechnięty.

 

Jeden z grupki, w mundurze polowym, podszedł do Antona –  przerażoną twarz oświetlała własna pochodnia.

     – Szefie nie wiem o co chodzi… niewyraźnie bąknął wskazując miejsce gdzie majaczyły jakieś kształty. Pomógł Antonowi wstać. Zrobili kilka kroków i szef kontrwywiadu zobaczył jak technicy kończą otwierać pierwszą stalową czarną skrzynię z wypisanym na niej imieniem starszego z bliźniaków.

Ja pierdolę, przysłali oryginały...

Odepchnął pomagającego mu funkcjonariusza, twarz zaczęła mu tężeć. Nie widział samolotu, nie widział ciał – krew napłynęła do twarzy, oczy zwęziły. Zaczynał coraz bardziej przypominać siebie. Zrobił ostatnie kroki i pochylił się nad skrzynią.

W środku były ukradzione Japończykom matrioszki, oryginalny radziecki szampan, cienki zeszyt 32 kartkowy zatytułowany „Lista  Put Inka”, przeterminowane tabletki na przeczyszczenie. I ponad wszelką wątpliwość w swej oczywistości; specjalne wędkarskie spodnie – jakby wywrócone na drugą stronę, z dodatkowymi ściągaczami w nogawkach by nic się z nich nie wydostawało na zewnątrz…

 

W drugiej skrzyni Anton dostrzegł dokładnie taki sam komplet. Z wykrzywioną w strasznym grymasie twarzą odwrócił się w stronę gdzie spodziewał się zobaczyć bliźniaków. W dalekich ciemnościach majaczył mu zarys prezydenckiej limuzyny i dwie kucające obok samochodu sylwetki. Anton poczuł niepokojące ruchy we własnych jelitach. Używając niewłaściwego skrótu myślowego wypadałoby to obrazowo nazwać: Anton dostał sraczki.   

 

(poświęcone pamięci poległych na terenie naszego kraju żołnierzy radzieckich)

 

 

Bóg to za mało

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości